Decyzję o starcie w maratonie podjąłem około 3 miesiące wcześniej. Wybrałem Poznań z racji odpowiedniego terminu i świetnych opinii. Przygotowywałem się typowo pod ten dystans, ale podsumowanie tego okresu znajdzie swoje miejsce w osobnym wpisie.
Trochę historii.. Debiutowałem na dystansie maratońskim w 2011 roku w Krakowie, mając ukończone zaledwie 18 lat – tak wiem, bardzo wcześnie. Jedyny cel, jaki wtedy miałem to ukończyć. Czas 3h 45m. Nie było najgorzej biorąc pod uwagę, że ostatnią część trasy przemaszerowałem z ogromnymi skurczami. Później, przez kolejne 4 lata, co roku brałem udział w maratonie. Zawsze miałem wielkie plany, marzenia, ambicje, ale trening tego nie odzwierciedlał i kończyłem w okolicach 4h. Bez życiówek, za to z wielkim smutkiem. Tak się przywiązałem do tego czasu, że w 2015 roku byłem pacemaker’em na 4h. Złą passę przerwałem, dopiero na jesień tego samego roku w Berlinie, uzyskując czas 3h 19m.
Kilka lat wcześniej, na pytanie jakie jest moje największe marzenie, odpowiedziałem: „złamać trójkę w maratonie..”. I to był cel minimum, jaki obrałem sobie na start w Poznaniu. Formę potwierdziłem 2 tygodnie wcześniej, na nie łatwym półmaratonie w Katowicach, który pozwolił mi na optymistyczne podejście do tego biegu. Niestety 2 tygodnie na regenerację w moim przypadku, okazało się zbyt krótkim okresem. Spędziłem ten czas na okładaniu stopy lodem i smarowaniu wszelkimi maściami, byle wydobrzała przed maratonem (na USG wyszło zapalenie tkanki podskórnej) . Zrobiłem w tym okresie tylko jeden trening- w środę 4x 1200m w tempie 3:50/km. Za to miałem świetną okazję, do wdrożenia diety: pon-śr wypłukiwanie węglowodanów, po czym czw-sb ładowanie węglowodanów, co pozwoliło mi na zmagazynowanie dużo większej ilości energii potrzebnej do biegu.
Do Poznania przyjechaliśmy w piątek wieczorem, żeby w sobotę już tylko odpoczywać. Po pakiety udaliśmy się koło godziny 13. Przeszliśmy sprawnie przez expo, bez zbędnego zatrzymywania się, odebraliśmy pakiet startowy bardzo szybko i pojechaliśmy na makaron, tak aby na starcie glikogen wypływał uszami 🙂
Od 3 nie mogłem zmrużyć oka, co z reguły mi się nie zdarza, no ale trudno. Wstałem 6:30, śniadanie (2 bułki z dżemem), prysznic, ubranie ciuchów startowych i GO. Dzięki marce 4F, która była sponsorem technicznym imprezy, otrzymaliśmy plakietki VIP- przez co nie musieliśmy bać się o miejsce parkingowe, a przed startem mogliśmy przebywać razem z elitą biegu, a Ania mogła być cały czas ze mną.
Udaliśmy się tam bez zbędnej rozgrzewki, która przy tak długim dystansie i niezbyt wysokim początkowym tempie, nie jest najważniejsza. Tysiące ludzi, jak przystało na największy w tym roku maraton w Polsce, podrygiwało wraz z królem Julianem i innymi zwierzakami z Madagaskaru w rytm muzyki.
Start wózkarzy zaplanowany był na godzinę 8:50 i biegaczy na 9:00. Jednak okazało się, że start będzie „chwilę” opóźniony. Chwila przeciągała się… 5 minut… 10 minut… 15 minut… 20 minut… Organizatorzy ciągle prosili o cierpliwość, przepraszali i sami nie wiedzieli, kiedy wystartuje bieg. Niestety nie podali powodu, dlaczego zamiast biec od 20 minut ludzie marzną w krótkich rękawkach, podskakując i tracąc energię na ogrzanie ciała, tak potrzebną podczas biegu. Dzięki temu, że Ania mogła być tam ze mną, stałem w bluzie polarowej i byłem gotowy do biegu. Żeby ratować sytuację Mezo wyszedł na scenę i zaśpiewał swój kawałek „życiówka”. Kiedy już miał śpiewać kolejny utwór policja dała pozwolenie na start.
O godzinie 9:44, z 44 minutowym opóźnieniem wystartowaliśmy. Pierwsze dziesięć kilometrów spokojnie, tak żeby się dogrzać i nie stracić zbyt dużo sił. Zajęło mi to 41 minut (138 miejsce). Do 13 km biegłem razem z Pawłem Żukiem, rekordzistą polski w biegu 6-cio dobowym (714 km!). Paweł niestety na 13 km miał problemy żołądkowe i poleciał do toitoi, a ja wszamałem pierwszy żel, popiłem wodą na punkcie odżywczym i dalej…
Drugie dziesięć kilometrów lekko przyspieszyłem i pokonałem w równe 40 minut. Na połówce zameldowałem się po 1h 25m 31s (104 miejsce). 7 minut wolniej niż Silesia Półmaraton, więc powinienem mieć zapas sił. Zjadłem tutaj drugi żel. Do 26 kilometra ciągnąłem tempem 4min/km. 27 kilometr był bardzo ciężki, tempo spadło do 4:20, a tętno poszybowało do 181 uderzeń/ min, kosmos. Od tego momentu wiedziałem, że będzie już tylko gorzej, coraz ciężej. Kolejny żel, jeśli nie energetycznie to może na psychikę wpłynie pozytywnie. Trzecią dychę przebiegłem w 41 minut.
Na 32 kilometrze miała stać Ania, biegłem myśląc tylko o tym spotkaniu. To był najbliższy cel. I dobiegłem, została jeszcze dycha, niby blisko. Widok kibicującej dziewczyny podniósł mnie na duchu, ale fizycznie dalej dołowałem. Jem ostatni, czwarty żel. 30-33km tempo spadło do 4:20, dalej było już tylko gorzej. Od 34 kilometra przeżywałem dramat. Totalny brak sił, wykończenie, bezsilność. W głowie tylko jedna myśl: nawet jakbym bieg po 5min/km to złamię 3h. Tempo spada do 4:40. Walczę, odliczam każdy kilometr, strasznie mi się dłuży, już nie mogę. Najchętniej bym się zatrzymał i pewnie by tak było, gdyby nie szansa na złamanie 3h. Czwarte dziesięć kilometrów zajęło mi 45,5 minuty. Jeszcze dwa kilometry, dwa do spełnienia marzeń! Tylko ta myśl trzymała mnie jeszcze na nogach. Odliczałem metry, sekundy- cholernie mi się to dłużyło. Wszystko mnie bolało, ale nie mogłem się teraz poddać, choćby nie wiem co!
Wbiegłem na niebieski dywan, jeszcze 100 metrów. Podniosłem ręce w geście zwycięstwa i przebiegłem linię mety. Życiówka! Czas: 2:57:23. 73 miejsce OPEN, 13 w kategorii wiekowej poniżej 30 roku życia. Podchodzę do barierek i padam. Nie wiem co się dzieje, przychodzi Ania, jestem szczęśliwy! Siedzę tak może z 5 minut, podnoszę się, uszedłem może 10 metrów, kręciło mi się w głowie, miałem czarno przed oczami, usiadłem. Po 15 minutach idę, utykam. Mięśnie bardzo spięte, sine paznokcie, krwawe suty (plastry odpadły już jakoś na początku). Odbieram medal, coś wspaniałego. Idziemy na masaż, potem prysznic, jedzenie, piwo. Odpoczywam. Szczęśliwy, spełniony. Cel zrealizowany!